To miał być mecz walki i takim był. To miał być mecz, w którym emocje trwać będą do końca i pod tym względem także nie rozczarował. Przede wszystkim jednak, z punktu widzenia kibiców Anwilu był to mecz zwycięski. Włocławianie „odczarowali” zespół z Gdyni i w serii przegrywają 2:1.
W pierwszej kwarcie wtorkowego spotkania obie drużyny grały tak, by udowodnić, że w składzie mają znakomitych strzelców i nie mają oporów, by użyć ich w walce ze swoim rywalem. Rzadko zdarza się spotkanie w którym pierwszych pięć trafień to te z dystansu, zaś w całej kwarcie oba zespoły trafiają na wysokiej skuteczności zza łuku (50% Anwil, 60% Arka). W tym wielkim strzelaniu w Hali Mistrzów lepiej odnajdowali się goście i to oni, niemal przez całą pierwszą odsłonę prowadzili z Anwilem. Nie było to jednak prowadzenie wyraźne, a podopieczni Igora Milicicia mogli imponować zaangażowaniem w obronie. Kłopotem wydawało się jednak to, że chwilami „chcieli z bardzo”. Trudno się jednak dziwić, że w meczu „o wszystko” może pojawić się „przemotywowanie”
Tą nerwowość było także widać w drugiej odsłonie, kiedy przez długie minuty włocławianie podejmowali duże ryzyko, oddając rzuty z nie do końca przygotowanych pozycji. Wciąż trwało „wielkie strzelanie” i choć skuteczność nieco spadła, to i tak wynosiła ponad 40%,co mówi wszystko o przebiegu tej części gry. To jednak nie kanonada z dystansu wyłoniła zwycięzcę tej kwarty. Prze większą jej część trwała walka punkt za punkt. Sygnał do ataku dał Broussard, najpierw trafiając z dystansu, później dokładając do tego kolejne dwa punkty. Kiedy trafieniami z półdystansu popisali się także Zyskowski i Ignerski Anwil wyszedł błyskawicznie na dziewięciopunktowe prowadzenie. Arka nie mogła przeciwstawić się tak grającemu Anwilowi. Pod koszem brakowało skuteczności i pomysłu na to, jak przedrzeć się przez wściekle broniące Rottweilery. Zwłaszcza, gdy na parkiecie zabrakło kontuzjowanego Upshawa, który musiał opuścić parkiet, już po 5 minutach spotkania W nerwowej i zaciekłej końcówce zmieniło się niewiele. Anwil wygrał pierwszą połowę 45:36.
Choć początek trzeciej kwarty mógł sugerować, że Anwil jest w stanie kontrolować przebieg gry i zmusić rywali do ustawicznego pościgu, szybko okazało się jednak, że „żelazna zasada” tej serii, mówiąca, że żadna przewaga nie utrzymuje się długo, sprawdziła się raz jeszcze. Choć Anwil prowadził już 10-ma punktami, to kolejne minuty przyniosły niepotrzebne rzuty z nieprzygotowanych pozycji. Gości wciąż zmniejszali prowadzenie i na dwie minuty przed końcem był to już zaledwie jeden punkt. Wtedy jednak ponownie Anwil „wrócił do gry”. „Trójka” Broussarda, udane wejście Lichodieja i celnie wykonywane osobiste wystarczyły, by na koniec kwarty rozbudować przewagę do 8 punktów.
I ta przewaga jednak nie utrzymała się długo. Wymuszone rzuty przy podwojeniach, oddawane przez włocławskich skrzydłowych nie przynosiły efektu i grcze Anwilu wydawali się chwilami na zgubionych w szczelnej defensywie. Mimo tego, przez długie minuty byli w stanie utrzymać niewielką przewagę. Serca kibiców zabiły mocniej, kiedy w połowie kwarty, po rzucie Ginyarda, Arka zbliżyła się na dwa punkty. Wymiana ciosów trwała w najlepsze, jednak Anwil, dzięki celnym rzutom Chase’a Simona, wciąż utrzymywał się na prowadzeniu. Miarą niesamowitego zaangażowania i walki włocławian niech będzie sytacja z ostatniej minuty kiedy to pod koszem gdynian wybuchła prawdziwa „wojna na parterze”, dzięki ofiarności Almeidy piłka trafiła do Zyskowskiego, który wyprowadził Anwil na pięciopunktowe prowadzenie. Jak się miało okazać, była to akcja na wagę zwycięstwa.
Anwil wygrywa z Arką 87:79. Kolejny mecz już w najbliższy czwartek.
Komentarze (0)