Choć pierwszy gwizdek na ligowym parkiecie zabrzmi dopiero 2 października, gdy na parkiet wybiegną ekipy Stelmetu Zielona Góra i MKS Dąbrowa Górnicza, to sezon PLK wystartował już dziś - meczem o Lotto Superpuchar Polski. O trofeum im. Adama Wójcika walczyły zespoły Anwilu Włocławek i Polskiego Cukru Toruń.
Ten mecz miał odpowiedzieć na kilka pytań, z których najważniejsze dla kibiców ze stolicy Kujaw, brzmiało: Jak prezentuje się ekipa Rottweilerów przed nadchodzącym sezonem? Jaki potencjał drzemie w drużynie trenera Milicicia i wreszcie - czy personalnie silniejszy Anwil (z siedmioma nowymi zawodnikami) zachował charakterystyczną zawziętość i chęć walki, jaką znaliśmy z minionego sezonu.
Wyniki dotychczasowych spotkań sparingowych na te pytania nie odpowiedziały, bo nie mogły. Po pierwsze dlatego, że trudno wyciągać wnioski z meczów, w których wynik nie jest najistotniejszy dla sztabu trenerskiego, a głównym celem jest ćwiczenie zagrywek i budowa automatyzmu.
Z tego wynika drugi powód - trudno wyciągać daleko idące wnioski z gry, gdy ta sama ekipa przegrywa z pierwszoligowym Polfarmeksem, by następnie wygrać z Ratiopharmem Ulm.
Po trzecie wreszcie, jak dotąd, włocławianie nie mieli szans, by zagrać w meczach przygotowawczych w pełnym składzie. Trener trapionego kontuzjami teamu z Włocławka, nie do końca wiedział nawet, na kogo będzie mógł liczyć w sobotnim spotkaniu. Choć na papierze, Anwil stawił się w Gnieźnie w najsilniejszym składzie, to w rzeczywistości o kształcie rotacji zdecydowano dopiero po rozgrzewce, kiedy kontuzjowani dotąd zawodnicy sami mogli zdecydować, czy są w stanie wybiec na parkiet.
Mecz rozgrywany w kameralnej hali w dawnej stolicy Polski, mecz o trofeum, gdzie przeciwnikiem była trzecia drużyna minionego sezonu i zdobywca Pucharu Polski, takiej odpowiedzi mógł dostarczyć. Czy dostarczył? Wydaje się, że nie.
W drużynie trenera Dejana Mihevca, w porównaniu z ubiegłym sezonem, zmian niewiele - tylko dwie. Na dodatek Polski Cukier sezon już rozpoczął i to w wielkim stylu, awansując do trzeciej rundy eliminacji BCL. Torunianie w pokonanym polu zostawili znakomity Estudiantes Madryt. Przed pierwszym gwizdkiem wydawało się więc, że będąca “w gazie” ekipa z grodu Kopernika, zgrana i pełna entuzjazmu po wielkim sukcesie, będzie wyjątkowo trudnym przeciwnikiem. Tak też było i choć przez większość spotkania to ekipa Anwilu była na prowadzeniu, ostatecznie triumfowali sąsiedzi z Torunia.
Łączyński, Mihailovic, Simon, Sobin, Parzeński - to oni (w niebieskich strojach) pojawili się w pierwszej piątce Anwilu i rozpoczęli ligowy sezon. Rozpoczęli dobrze, bo pierwsze punkty w spotkaniu zdobył Jakub Parzeński - wielki nieobecny (z powodu kontuzji) w przygotowaniach do ligowego sezonu. W odpowiedzi trafił szybko Wiśniewski i na tablicy wyników pojawił się remis.
Następne minuty należały do torunian, którzy doprowadzili do stanu 8 do 4 (głównie za sprawą rozgrywającego znakomite zawody Roberta Lowery’ego). Wystarczyło jednak, by włocławianie zacieśnili obronę, wymuszając kolejne straty zawodników z Torunia, i Anwil wyszedł na sześciopunktowe prowadzenie (17:11). Wynik pierwszej kwarty ustalił Diduszko, trafiając dwa razy z linii rzutów osobistych, po faulu Zyskowskiego.
Dobra gra na tablicach, czego wynikiem były aż cztery zbiórki w ataku, pozwoliły Anwilowi trzymać wynik w tej części gry, pomimo fatalnej skuteczności “za trzy” Anwilowcy trafili zaledwie 1 z 9 (!) takich rzutów. Niestety, w dalszej części spotkania ze skutecznością “zza łuku” nie było lepiej.
Choć na początku drugiej kwarty polski cukier zdołał doprowadzić do remisu, to kolejna minuta była już popisem graczy z Włocławka. Po trafieniu Mihajlovicia na tablicy wyników pojawił się wynik 24 do 17. Po dwóch minutach gry i trafieniu Zyskowskiego, Anwil wyszedł na dziewięciopunktowe prowadzenie. Agresywna obrona na całym parkiecie i kolejne zbiórki w ataku, pozwalały na ponowienia i na sześć minut przed końcem pierwszej połowy było już 14 punktów przewagi Anwilu. Niewiele zmieniło pojawienie się na parkiecie powracającego po kontuzji Karnowskiego, na tablicach wciąż panowali podkoszowi z Włocławka. Jednak rzutowa niemoc graczy mistrzów Polski w kolejnych minutach i dobra dyspozycja Śniega oraz napędzającego szybkie ataki Lowery’ego pozwoliły na odrobienie części strat przez “Twarde Pierniki”. Na dodatek przebudził się Karnowski, który zaczął wykorzystywać swoje warunki fizyczne i po rzucie Gruszeckiego przewaga Rottweilerów stopniała do sześciu punktów. Trener Milicić zareagował, biorąc drugą przerwę na żądanie. Pościg torunian wyhamował, ale i Anwil nie potrafił wykorzystać swoich okazji, ostatecznie wygrywając pierwszą połowę 37 do 32.
Trzecia kwarta przyniosła wyrównaną walkę. Jednak znów, po pięciu minutach gry, włocławianie ruszyli do ataku. Po przechwycie Łączyńskiego i punktach Simona było 46 do 37 dla podopiecznych trenera Milicicia. Kolejne punkty dołożył Zyskowski i ponownie Anwil wygrywał różnicą ponad 10 punktów. Przewaga włocławian wciąż oscylowała wokół 10 oczek, a torunianom nie pomagały w jej zniwelowaniu kolejne straty. Zanotowali ich aż 16, przez 28 minut gry. Ostatecznie włocławianie wygrali ten kwartę 12 punktami. Przewaga mogła być większa, gdyby biegnący w kontrze Mihajlović zamiast decydować się na rzut za trzy, zdecydował się na podanie do lepiej ustawionych kolegów. Warto zauważyć że Rottweilery w pierwszych trzech odsłonach meczu wykonały aż 31 prób rzutów za trzy. Kanonada ta miała jednak mizerną skuteczność, zaledwie 16%. Co chluby włocławianom nie przynosi.
Ostatnia kwarta rozpoczęła się od ofensywy torunian. Najpierw “za 2” trafił Lowery, a po chwili kolejne dwa punkty dołożył Mbodj, co mogło wlać niepokój w serca kibiców ekipy z Kujaw, którzy tłumnie zjawili się w Gnieźnie. Co prawda w następnej akcji niepilnowany Zyskowski trafił za trzy punkty i uspokoił sytuację, jednak jak się miało okazać, tylko na chwilę. Za 2 ponownie trafił Lowery, faul w ataku popełnił Marković i prowadzenie Anwilu zmniejszyło się do 5 punktów. Kolejne dwa faule Markovicia, tym razem w obronie, dwa trafione osobiste Lowery’ego i trener Milicić ponownie musiał prosić o czas. Po przerwie, “z wysokiego C” zaczął Walerij Lichodiej. Po jego rzucie zza linii 6,75 Anwil ponownie wyszedł na sześciopunktowe prowadzenie. Skrzydłowy Anwilu po chwili dołożył kolejne, czwarte już, trafienie za trzy punkty, jednak torunianie nie nie dawali za wygraną i na niespełna 4 minuty przed końcem po rzutach wolnych senegalczyka Mbodjego, przewaga Anwilu wynosiła zaledwie 2 punkty. Co prawda Simon trafił z półdystansu, nie na wiele się to jednak zdało. Na 2 minuty przed końcem swój 14 punkt zdobył Gruszecki, doprowadzając do remisu i już wiadomo było, że ten mecz do ostatniej sekundy trzymać będzie w napięciu.
Na minutę przed końcem dwa wolne wykorzystał ten sam Karol Gruszecki (wybrany MVP spotkania) , choć w odpowiedzi trafił Simon, to trójka Lowery'ego wyprowadziła na prowadzenie ekipę z grodu Kopernika. Jak się okazało, był to rzut na wagę zwycięstwa. Nieudana trzypunktowa próba Lichodieja oznaczała koniec marzeń o obronie trofeum. Zbiórka Krzysztofa Sulimy i wykorzystany przez niego osobisty (na 7 sekund przed końcem meczu) wyprowadził torunian na czteropunktowe prowadzenie i stawiało Anwil pod ścianą. Cudu nie było. Zespół z Włocławka przegrał ostatecznie 72:68.
Co wiemy po tym spotkaniu? Niewiele. Porażka z Polskim Cukrem, jest może bolesna, jednak nie jest też powodem do darcia szat. Wspomniane na początku kłopoty z kontuzjami spowodowały, że Anwil z pewnością nie jest ekipą w pełni uformowaną. Zdarzają się proste błędy, a dyscyplina taktyczna nie stoi na poziomie z ubiegłego sezonu. Z drugiej strony agresywna strefa torunian, ekipy, która wchodzi w rozgrywki w niemal niezmienionym składzie, nie powinna (chwilami) niemal paraliżować poczynań zespołu z Włocławka. Widać, że potrzebny jest czas, by wszystkie elementy maszyny trenera Milicicia funkcjonowały należycie. Zła wiadomość to ta, że tego czasu pozostało naprawdę niewiele. Do pierwszego spotkania sezonu pozostał tydzień.
Komentarze (0)